American dream w San Francisco
American dream w San Francisco
Dziś będzie o szczęściu, o marzeniach, o determinacji i o… chińskich ciasteczkach z wróżbą. A wszystko w San Francisco. Pretekstem do tej podróży jest film „W pogoni za szczęściem”.
The Pursuit of Happyness / W pogoni za szczęściem, reż. Gabriele Muccino (2006)
Amerykański sen, od pucybuta do milionera… Ile filmów o tym powstało! Lepsze, gorsze, średnie i świetne. Jedni z tego drwią, inni to patetyzują. A Gabrielle Muccino zrobił o tym film. Klasyczne kino obyczajowe.
Sięgnął zresztą po prawdziwą historię. Chris Gardner – amerykański biznesmen, multimilioner, inwestor i filantrop – nie miał łatwego życia. Swoje perypetie opisał (razem z Quincy Troupe’em) w biograficznej książce „The Pursuit of Happyness” („W pogoni za szczęściem”; celowo z błędem w angielskim słowie happiness – ale o tym później). I właśnie ta książka stała się podstawą scenariusza.
Główny bohater to inteligentny i zaradny człowiek, który każdego dnia mierzy się z życiem i jego przeciwnościami. Są lata osiemdziesiąte. Ronald Reagan wygłasza orędzie, w którym przyznaje, że Ameryka jest w finansowych tarapatach. Chris Gardner pracuje w San Francisco jako przedstawiciel handlowy – sprzedaje przenośne aparaty rentgenowskie, które niestety nie cieszą się dużą popularnością. Idzie mu słabo, ale jest zdeterminowany, bo zainwestował w ten interes wszystkie swoje oszczędności. Codziennie puka więc od jednego gabinetu lekarskiego do drugiego, aby przekonać lekarzy, że oferowany przez niego sprzęt jest właśnie tym, czego potrzebują najbardziej na świecie. I marzy o czymś więcej. Marzy o pracy, w której mógłby się spełnić i która pozwoliłaby mu utrzymać siebie i rodzinę.
Mimo przeciwności losu, mimo pecha, mimo niesprzyjających zbiegów okoliczności, które sprawiają, że zostaje sam z synem, bez pieniędzy i dachu nad głową…, z wytrwałością dąży do celu. Tuła się z dzieckiem po tanich motelach, dworcach, walczy o miejsce w noclegowni, zdarza się, że nocuje w toalecie… Ale cały czas bierze się z życiem za bary, mierząc się ze strachem, niepewnością i poczuciem odpowiedzialności za życie syna. I chroni swoje marzenia.
American dream jak się patrzy. Banały – mógłby ktoś powiedzieć. Wyświechtane schematy – dodałby ktoś inny. A może po prostu życie? Wszystko to prawda… Ale i tak ogląda się to bardzo dobrze. Dużo pozytywnych emocji bez niepotrzebnego wyciskania łez, dużo przestrzeni na refleksję o życiu, szczęściu, pieniądzach. Historia ku pokrzepieniu serc.
Ogromne brawa dla Willa Smitha, który zagrał naprawdę dojrzale. Zresztą był nominowany za tę rolę i do Oskara, i do Złotego Globu. Jest bardzo naturalny jako Chris Gardner. Aż chce się kibicować głównemu bohaterowi. Smith nie tylko schudł i zapuścił włosy na potrzeby filmu, ale przede wszystkim spędził bardzo dużo czasu z prawdziwym Chrisem Gardnerem. Dużo rozmawiali o życiu, dzieciach i o… strachu. I w filmie widać, że Smith wiele z tych rozmów wyniósł. Jest niezwykle wiarygodny. Udało mu się też przedstawić piękną i trudną relację ojca z dzieckiem. Zresztą rolę syna głównego bohatera zagrał – rewelacyjnie! – Jared Smith, czyli syn Willa. W filmie pojawia się również na chwilę prawdziwy Gardner (możemy go zobaczyć w scenie finałowej).
HAPPYNESS (nie: HAPPINESS) w San Francisco
Tytułowe HAPPYNESS pojawia się już w początkowej scenie filmu, kiedy Chris odprowadza syna do przedszkola. Zwraca wówczas uwagę na napis umieszczony na ścianie budynku – błędnie zapisane słowo HAPPYNESS. Tak wyjaśnia to Chris Gardner we własnej osobie:
Sceny ukazujące tak ważne w codziennym życiu bohatera przedszkole o nazwie HAPPYNESS kręcono przy najstarszej alei San Francisco – Ross Alley, a aleja ta jest zlokalizowana w samym sercu Chinatown.
Pierwszy chińscy emigranci (jedna kobieta i dwóch mężczyzn) przybyli do San Francisco w 1848 roku. Tamtejsza chińska dzielnica jest jednym z najstarszych tego typu miejsc w Stanach Zjednoczonych i największym skupiskiem chińskiej społeczności poza Azją. Jej mieszkańcy do dziś zachowują swoje narodowe tradycje, zwyczaje, kulturę. Trzymają się razem i są samowystarczalni. Mają własne restauracje, sklepy, usługi. Otaczają się charakterystycznymi elementami chińskiej architektury. Nie brakuje tam chińskich smoków czy pagód. Na ulicach słychać tylko język chiński, na szyldach dominują chińskie napisy… Taka namiastka ojczyzny dla tysięcy imigrantów.
Chinatown jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w San Francisco. Niektóre źródła mówią, że to miejsce odwiedza więcej osób niż most Golden Gate będący przecież symbolem miasta. Chinatown w San Francisco zagrało również w wielu filmach: „Sokół maltański”, „Pula śmierci” czy „Godzilla”.
Wróćmy jednak do Ross Alley, ponieważ właśnie na tej alei znajduje się bardzo interesujące miejsce – związane ze szczęściem…
A mianowicie jedną z tamtejszych ciekawostek jest Golden Gate Fortune Cookie Company. Powstała w 1962 roku, a specjalizuje się w produkcji tradycyjnych chińskich ciasteczek z wróżbą, czyli ciasteczek szczęścia. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Chińska dzielnica, chińskie ciasteczka – wszystko na swoim miejscu. Ale! Tak naprawdę te ciasteczka wcale nie są chińskie. Można powiedzieć, że to… amerykański wymysł. I w sumie słusznie, bo właśnie w Ameryce zaczęły powstawać na masową skalę. A dokładnie w San Francisco. I uwaga! Spopularyzował je… japoński emigrant Makoto Hagiwara (twórca japońskiego ogrodu herbacianego będącego częścią Golden Gate Park – o którym pewnie jeszcze napiszemy), który przepis na nie przywiózł do Ameryki pod koniec XIX w. (podobno właśnie w Japonii wypiekano takie specjały w okolicach Kioto). To jest Ameryka! Na marginesie – kiedy pewna amerykańska firma wchodziła ze swoimi ciastkami szczęścia na rynek chiński, to reklamowała je jako tradycyjne amerykańskie ciasteczka z wróżbą!
Golden Gate Fortune Cookie Company można zwiedzać i podglądać tam cały proces powstawania ciasteczek. Jest to jedno z niewielu miejsc, w których produkcja nie jest całkowicie zmechanizowana. W tej rodzinnej chińskiej firmie, której właścicielem jest Franklin Yee, ciastka produkuje się w tradycyjny sposób, ręcznie. A powstaje tam ponad dwadzieścia tysięcy tych smakołyków dziennie! Zwiedzanie jest bezpłatne, a zdjęcia można robić za symboliczną opłatą 50 centów.
Więcej informacji o chińskiej dzielnicy w San Francisco można znaleźć tu: www.sanfranciscochinatown.com