Florida Project – amerykański sen po drugiej stronie lustra
Florida Project – amerykański sen po drugiej stronie lustra
Walt Disney wpadł kiedyś na pewien pomysł. Chciał stworzyć miejsce niepowtarzalne. Nie kolejny park rozrywki sygnowany swoim nazwiskiem, ale swoisty rodzaj samowystarczalnego miasteczka dla szczęśliwej społeczności. Niestety nie zdążył zrealizować swojej utopii. Jego Florida Project (jak roboczo nazywano to przedsięwzięcie), nie doczekał się kontynuacji. Może gdyby się udało, życie bohaterów filmu „Florida Project” (tytuł nieprzypadkowy!) wyglądałoby inaczej…?
THE FLORIDA PROJECT (2017), reż. Sean Baker
Moonee (doskonała Brooklynn Prince) ma sześć lat i mieszka ze swoją mamą Halley (również świetna Bria Vinaite – pierwszy raz na ekranie) w miejscu, którego nazwa podkreśla jego niezwykłość. Magiczny Zamek jest cały fioletowy, duży i ozdobiony uroczymi wieżyczkami, a co więcej znajduje się w bajkowym otoczeniu rodem z filmów o Myszce Mickey. „Świętujmy” – zachęca nas piosenka „Celebration” w wykonaniu Kool And The Gang, w której energetycznym rytmie wkraczamy to tego świata. Witajcie na Florydzie, w krainie szczęśliwości!
Ale czy na pewno? Sean Baker, reżyser filmu „Florida Project”, wodzi nas, widzów, trochę za nos. Symbolicznie stawia bowiem kamerę na wysokości oczu dziecka i z takiej perspektywy przedstawia nam świat. Pastelowe kolory, bujna przyroda, bezproblemowe życie.
Niby jest pięknie, dzieciaki beztrosko biegają po okolicy, cieszą się wakacjami, czasem się nudzą, innym razem wymyślają coś szalonego. Przez chwilę zanurzamy się w tym dziecięcym świecie, jednak nasze „dorosłe” doświadczenia szybko każą nam zauważyć, że coś jest jednak nie tak. Że w świecie tym jest więcej trosk, niż moglibyśmy się spodziewać.
Mali bohaterowie filmu są pozostawieni sami sobie. Chętnie, pewnie bezwiednie, naśladują zachowania dorosłych (przeklinanie, „całowanie się” z lodem, zabawa w imprezę z piwem w opuszczonym domu). Zachęcane przez rodziców patrzą na sytuacje, na które patrzeć nie powinny, takie jak awantura przed motelem, podczas której ktoś najeżdża samochodem na człowieka. Nikt tych dzieci nie chroni. Są więc nieustannie narażone na niebezpieczeństwo.
Jedyny dorosły, który stara się nad nimi czuwać, to Bobby (świetna rola Willema Dafoe), menadżer Magicznego Zamku. On jednak też nie jest człowiekiem bez skazy. O ile z empatią traktuje mieszkańców Magicznego Zamku, o tyle jego życie rodzinne nie jest idealne, co sugeruje jego relacja z dorosłym już synem.
Mama głównej bohaterki to młoda dziewczyna Halley o zmęczonym (narkotykami?) spojrzeniu, wiecznie z papierosem, która nie przejmuje się doborem swojego słownictwa, niezależnie od tego, z kim rozmawia – czy z urzędniczką z pośredniaka, czy z dzieckiem, czy z koleżanką podczas zakrapianej imprezy. Słowa na k i inne zakazane literki padają na prawo i lewo. Moonee towarzyszy matce, przysłuchuje się jej słowom, obserwuje jej zachowanie… I choć wydaje się nieobecna, jakby nic jej to nie obchodziło, to jednak chłonie wszystko, co wyraźnie odbija się w jej stosunku do otoczenia, postawie, emocjach…
A kim są sąsiedzi Moonee? To biedni mieszkańcy podrzędnego motelu. Okazuje się bowiem, że skąpany w słońcu fioletowy Magiczny Zamek to właśnie tego rodzaju przybytek. Podobnie zresztą jak pobliskie Kraina Przyszłości, Zaczarowana Gospoda i inne motele o wymyślnych nazwach tworzące swoiste wściekle kolorowe blokowisko. Koniec z końcem próbują związać w nim ludzie z marginesu, którzy trafili na tenże margines z różnych powodów – albo dobrowolnie, albo zmuszeni do tego okolicznościami. To nowa odmiana bezdomnych, żyjących od czynszu do czynszu, o krok od wylądowania na ulicy. Tu mieszka pan, którego często aresztują, tu pani, która myśli, że jest żoną Jezusa. A tu pan, który walczył na jakiś wojnach i pije piwo – tak dzieci przedstawiają swój świat nowej koleżance. Otaczają ich ludzie, którym przemoc i wandalizm spowszedniały, a może nawet zaczęły się podobać jako jedna z niewielu dostępnych rozrywek (z entuzjazmem tłumnie oglądają brutalną scenę bójki czy pożar jednego z opuszczonych domów – z piwem w ręku, kręcąc filmiki smartfonami).
Gdy przyjrzymy się bliżej światu przedstawionemu w filmie, zauważymy, że kolorowa fasada skrywa odpadający tynk, brud i inne niedoskonałości. Okazuje się, że pod tą swoistą warstwą lukru skrywa się mnóstwo patologii. Nie ma tam miejsca na żaden american dream, jest za to mnóstwo przestrzeni na zło, nieszczęście, ludzkie dramaty. Twórcy filmu w zawoalowany sposób, ale paradoksalnie bardzo dobitnie pokazują, że to, co wydaje się ładne i kolorowe, wcale takie nie jest. A przez zastosowanie wymownych kontrastów prawda ta uderza ze zdwojona siłą. Jaskrawe, bijące po oczach kolory, ulice skąpane w słońcu, wielość faktur i wzorów – wystarczy wyjść poza dziecięcą perspektywę, a kicz i tandeta ukażą się w całej okazałości.
Motele w turystycznej miejscowości przestają pełnić swoją pierwotna funkcję. Nie doświadczymy tu turystów (ci, którzy przypadkiem tu trafią, chcą jak najszybciej uciekać), za to co i raz natkniemy się na wolontariuszy z organizacji charytatywnych rozdających darmowe jedzenie. I nie zmieni tego życzeniowa postawa właściciela Magicznego Zamku, który usilnie próbuje zachować pozory. Symbolicznie to właśnie on każe regularnie odświeżać fioletową fasadę, ale rezygnuje z deratyzacji, mimo że w motelowych zakamarkach buszują pluskwy – one jednak nie rzucają się w oczy. Oto kwintesencja rzeczywistości będącej codziennością całej rzeszy Amerykanów – ładniutko na zewnątrz, a w środku… szkoda gadać.
W obnażaniu tego kolorowego świata bardzo pomaga praca kamery. Śledzi ona bohaterów. Dzieci spędzają beztrosko czas, krążą po okolicy. Niby jest fajnie i zabawnie, a jednak wystarczy przyjrzeć się bliżej. Wyludnione parkingi, ściany wymalowane sprayem przez wandali, postrzępione szyldy, opuszczone osiedla, których mieszkańcy nie podołali kredytowym zobowiązaniom… To niezwykle wymowne pokazanie skutków kryzysu ekonomicznego, z którymi Ameryka zmaga się do dziś.
Reżyser potrafi zobaczyć w otoczeniu wymowne szczegóły. Szerokie ujęcia pozwalają przyjrzeć się tej ociekającej kolorami krainie. Dostrzeżemy okna zabite deskami, dziurawe bilbordy, nieprzystrzyżone trawniki. Dzięki takiej pracy kamery możemy też dostrzec wszechobecne sklepy z kiczowatymi pamiątkami. Ogromne, górujące nad otoczeniem, wręcz przytłaczające. One również wymownie komentują sytuację bohaterów. Bo w większości to… outlety. Namiastka luksusu dla mniej zamożnych.
„Florida Project” to zdecydowanie film społeczny, ale Sean Baker nie moralizuje ani nie stara się walczyć z nieszczęściem swoich bohaterów. Po prostu pokazuje nam wycinek pewnej rzeczywistości. Momentami można odnieść wrażenie, jakby oglądało się film dokumentalny. Trudno doszukać się w nim również interpretacji pokazanych zachowań. Dla jednych będzie to film o szczęśliwym dzieciństwie w niesprzyjających okolicznościach z elementami komediowymi, dla innych dramat, dla jeszcze innych zwykły film obyczajowy. W odbiorze jednego widza postawa matki będzie się jawiła jako pozytywna – że mimo trudności wspiera córkę i chce jej zapewnić szczęśliwe dzieciństwo, inny zaś oburzy się jej nieodpowiedzialnością i niedojrzałością. Sam reżyser wykazuje się wobec wszystkich swoich bohaterów empatią, przy okazji pokazując Amerykę bez pięknej scenografii, bez spełnionych marzeń i osiągniętych celów. A zbudowana na kontrastach ironia, na którą sobie pozwala, jest bardzo dotkliwa i dosadnie obnaża to, co dzieje się za kulisami amerykańskiego snu.
Niedokończony Florida Project Disneya
Jak pisałam na początku, Florida Project istniał naprawdę. Walt Disney tym mianem roboczo określał swoją wizję, do której realizacji przystąpił we wczesnych latach 60. Marzył o tym, aby stworzyć miasto idealne. Na miejsce realizacji swojej idei Disney wybrał Florydę. Okolice Orlando wydawały mu się do tego stworzone – słońce, wielkie przestrzenie… A w dodatku władze stanowe przyznały przedsięwzięciu częściową autonomię na terenie planowanej inwestycji. Warunki wręcz wymarzone, aby stworzyć Experimental Prototype Community of Tomorrow (EPCOT) – taką właśnie nazwę nadano temu eksperymentowi.
Disney podszedł poważnie do tematu. Zaopatrzył się w wiele lektur dotyczących urbanistyki, współpracował ze specjalistami od planowania miast. Disneyowskie miasteczko miało mieć własny transport, własne lotnisko. Wszyscy mieli mieć tam pracę. Wszyscy mieli traktować to miejsce jak swój dom, dbać o nie i ciągle je ulepszać. Najnowsze technologie, nowinki techniczne, ultranowoczesne rozwiązania. Swoje biura i laboratoria miałyby tu największe firmy, które właśnie w tym miejscu opracowywałyby najnowocześniejsze rozwiązania ułatwiające życie mieszkańcom i gościom parku.
Real city that would never cease to be a blueprint of the future – tak Disney mówił o tej inwestycji.
O swoich planach opowiedział po krótce w poniższym filmie. Pokazał plany, wizualizacje i z wielkim entuzjazmem prezentował swoją wizję.
Niestety dwa miesiące po tym nagraniu, 15 grudnia 1966, zmarł. Nikt nie podjął się dalszej realizacji jego planów. W Orlando powstał więc kolejny, jeden z wielu, disneyowski park rozrywki – Walt Disney Word Resort, o którym więcej dowiecie się tu: disneyworld.disney.go.com.