Amerykańscy niewolnicy. Historia, której nie wybrali…
Amerykańscy niewolnicy. Historia, której nie wybrali…
„Biali są produktami historii, którą wybrali ich przodkowie. Czarni są produktami historii, której nie wybrali ich przodkowie” – takie słowa padają w dokumentalnym filmie „XIII poprawka”, który można obejrzeć na Netfliksie (polecam!). I rzeczywiście nie sposób się z tym nie zgodzić. Biali zgotowali Czarnym okrutny los, a skutki tego są niestety widoczne bardzo wyraźnie do dzisiaj. To wciąż otwarty i bardzo bolesny temat amerykańskiej historii.
O niewolnictwie powstało mnóstwo książek, publikacji i filmów. W swojej twórczości wraca do tych niechlubnych kart amerykańskiej historii jedna z moich ulubionych pisarek – Toni Morrison. Temat ten jest jej bardzo bliski (jej dziadek przyszedł na świat jako niewolnik, miał pięć lat, gdy niewolnictwo zniesiono), ale jednocześnie bardzo trudny.
Umiłowana / Beloved
Do historii opowiedzianej w książce „Umiłowana” dołączamy tuż po wojnie secesyjnej. Niewolnictwo już zniesiono. Sethe jest byłą niewolnicą. Razem ze swoją córką Denver mieszka w mrocznym domu numer 124 w Cincinnati w stanie Ohio. W domu, który wszyscy omijają szerokim łukiem. W domu, w którym straszy… Pewnego dnia na progu tego nawiedzonego domu staje tajemnicza dziewczyna o imieniu Umiłowana…
„Umiłowana” jest oparta na prawdziwej historii. Pierwowzorem postaci Sethe była niewolnica Margaret Garner, która wraz z czwórką dzieci uciekła w 1856 roku z Kentucky, ale została wytropiona przez łapaczy niewolników. Zdesperowana kobieta, by nie pozwolić na zniewolenie swoich dzieci, podejmuje dramatyczną decyzję i… Nie będę zdradzać, a wszystkich zachęcam do przeczytania książki.
W jednym z wywiadów Toni Morrison przyznaje: „Bardzo chciałam napisać o Margaret Garner, ale – niestety – musiałam poruszyć w związku z tym temat niewolnictwa… Jest on bowiem nieodłączny z historią tej kobiety. Wiedziałam, że opisanie tych wydarzeń będzie trudne emocjonalnie… Ale zrobiłam to. I było to bardzo, bardzo ciężkie. Nie tylko znalezienie odpowiedniego języka, ale próba spojrzenia na temat z zewnątrz, bez własnych emocji. Język opisujący te dramatyczne wydarzenia musiał być cichy, niehisteryczny, wyważony”.
I tak właśnie jest napisana „Umiłowana”, mimo że opowiada o wydarzeniach okrutnych i przerażających…
Do tego, co się tak naprawdę wydarzyło w życiu bohaterów, dochodzimy powoli, stopniowo, co pozwala nam nabrać dystansu, innej perspektywy, lepiej zrozumieć motywację poszczególnych postaci. Każdej z przedstawionych w książce osób autorka udziela głosu, pozwala opowiedzieć własną wersję wydarzeń. Czytelnik ma trudne zadanie, musi bowiem poskładać te wspomnienia, retrospekcje, niedopowiedzenia, strzępki informacji… w całość. Musi ułożyć je chronologicznie i zinterpretować. Tylko komu wierzyć? Czy uda się zdobyć ostateczną wersję wydarzeń?
Retrospekcje sięgają czasów niewoli i pokazują ich okrucieństwo. Ukazują także ich wpływ na całe życie bohaterów. Niewolnictwo determinuje ich postawy, czyny, decyzje, emocje, wzajemne relacje. To bardzo mocno tkwi w tej opowieści i nie sposób o tym zapomnieć, gdy podejmuje się próby oceny czy zrozumienia książkowych postaci.
„Umiłowana” to doskonała proza, choć niełatwa. Językowo genialna (i tu wielkie brawa dla tłumaczki – Renaty Gorczyńskiej!). Powieść została uhonorowana Nagrodą Pulitzera, a „New York Times” umieścił ją na liście najważniejszych utworów literackich. Znalazła się też w finale National Book Award i z pewnością mocno wpłynęła na przyznanie autorce Nagrody Nobla. Była to piąta książka Toni Morrison. Powstała w 1987 roku.
Beloved, reż. Jonathan Demme, 1998 (polski tytuł „Pokochać”)
W tym samym roku Oprah Winfrey kupiła prawa do sfilmowania powieści. Od samego początku widziała siebie w roli Sethe, a Danny’ego Glovera w roli Paula D – partnera głównej bohaterki. I oboje role te zagrali, ale minęło ponad 10 lat, aż udało się ten film zrealizować. Winfrey przerzuciła dziesiątki scenariuszy i musiała pokonać wiele niepowodzeń, aż w 1998 roku wreszcie się udało.
Po latach od nakręcenia „Umiłowanej” Oprah wspominała, że gdy film ujrzał już światło dzienne nie miała powodów do radości. Bynajmniej nie powodu trudnej historii (albo nie tylko), ale z powodu tego, że film nie stał się hitem i po prostu nie zarobił wielkich pieniędzy… (a producent przede wszystkim liczy pieniądze…).
Ale czy to jest zły film? Nie, to nie jest bardzo zły film. Oczywiście, jak przy wszystkich adaptacjach, porównania z książką są nieuniknione. I trudno sprostać tak doskonałej prozie, jaką proponuje Toni Morrison. Doskonałej, ale niełatwej. Reżyser Jonathan Demme nie miał więc łatwego zadania. Styl pisania Morrison nie sprzyja filmowym wymogom. Ale myślę, że nawet się udało… Mimo że film zaproponował nieco inną interpretację niż ta, do której doszłam po lekturze.
Mamy tu ciekawe role kobiece: Oprah Winfrey (Sethe), Kimberly Elise (Denver) i Thandie Newton (Umiłowana), a przede wszystkim świetną muzykę. Obrazom towarzyszą naprawdę interesujące dźwięki: sporo muzyki tradycyjnej, ludowej, gospel. Piękne i kameralne melodie. Część z nich skomponowała sama Rachel Portman – mistrzyni muzyki filmowej, laureatka Oscara (za film „Emma” w 1996 roku), autorka świetnej ścieżki dźwiękowej do takich filmów jak: „Dym”, „Syreny”, „Czekolada” czy „Pokój Marvina”.
Co ciekawe, Oprah Winfrey, aby przygotować się to roli, spędziła samotnie 24 godziny w lesie, związana, z zasłoniętymi oczami. Miało jej to pomóc wczuć się w sytuację niewolników. Przyznaje, że granie Sethe było doświadczeniem trudnym i traumatycznym. Musiała bowiem dogłębnie zrozumieć okrucieństwo niewolnictwa, uświadomić sobie, czym jest utrata człowieczeństwa, niemożność decydowania o sobie, życie w ciągłym strachu, poniżaniu i niepewności. Te bowiem emocje są kwintesencją życia niewolnika…
Ameryka zniewala…
Pierwsi Czarni przybyli do Nowego Świata w 1619 roku. Byli to niewolnicy transportowani z Afryki do Hiszpani. Pod drodze statek został odbity przez holenderskich korsarzy, którzy przetransportowali go do portu Jamestown w Wirginii i po prostu sprzedali przewożonych nim ludzi. Na miejscu czarnoskórych przybyszy ochrzczono i zatrudniono jako, jak to wówczas nazywano, służących kontraktowych (zgodnie z prawem angielskim chrześcijanie nie mogli bowiem być niewolnikami; problemów moralnych z ich kupowaniem natomiast nie było, bo przecież w momencie kupna byli poganami, proste, poza tym mieli za chwilę zostać nawróceni, więc tak naprawdę kupowano ich i zniewalano dla ich dobra… pokrętna logika). Ich „usługi” cieszyły się tak dużym powodzeniem, że sprowadzano ich coraz więcej i więcej. Pracowali ramię w ramię z tzw. białymi niewolnikami (najczęściej biednymi mieszkańcami europejskich miast, albo porywanymi, a następnie sprzedawanymi za oceanem, albo skuszonymi możliwościami, jakie oferowała Ameryka). I tak to się zaczęło…
Im lepiej miała się gospodarka w Europie, tym gorzej było w Ameryce. Bo po prostu Europejczycy, mając perspektywę pracy we własnym kraju, nie byli już chętni na zarobkowe wyprawy za wielką wodę. A w Ameryce potrzeba było dużo rąk do pracy. Z biegiem czasu coraz więcej tych rąk było po prostu czarnych… Jeszcze przez jakiś czas procedura była podobna – kupowano „służących” sprowadzonych z Afryki, nawracano ich na jedyną słuszną wiarę, czyli protestantyzm, a następnie – kiedy odpracowali już to, co musieli – uwalniano, czasem dostawali nawet własne działki i mogli zarabiać na własny rachunek.
Ale do czasu… Wydarzyło się kilka precedensów, kiedy to właściciele złamali zasadę i nie mieli zamiaru uwolnić służącego po zakończeniu kontraktu, kilka sporów sądowych rozstrzygniętych na korzyść białych właścicieli i… wystarczyło.
Bo już w latach 60. XVII wieku wprowadzono przepis, że zakończenie kontaktu przez czarnoskórego wcale nie zmienia jego społecznego statusu. Cały czas ma on bowiem obowiązek służby. A uzasadnienie tego procederu było kuriozalne. A mianowicie miało to służyć temu, aby ten, który kupił służącego od handlarza, mógł bezustannie nawracać go na prawdziwą wiarę. Wszystko w imię Boga.
A potem śmiało podejmowano kolejne kroki do pozbawiania Czarnych ich praw… Do całkowitego zniewolenia doszła dyscyplina. Tych, którzy się buntowali, „po chrześcijański” brutalnie pacyfikowano. A aby usprawiedliwić swoje sprzeczne z nakazami religijnymi czyny, zaczęto Czarnych demonizować. To przecież zagrażające nam BESTIE – uznano – a bestii nie można traktować tak samo jak nas i nie można przebierać w środkach, aby się przed nimi bronić. Masowo zaczęły więc powstawać oficjalne przepisy, zasady, kodeksy sankcjonujące niewolnictwo i pozbawiające Czarnych praw wszelakich.
W XVIII i do połowy XIX wieku gospodarka Białych była tak zależna od pracy Czarnych, że z Deklaracji Niepodległości z 1776 roku usunięto klauzulę Thomasa Jeffersona potępiającą niewolnictwo (nazwał je „okrutną wojną przeciw samej naturze ludzkiej”). W konstytucji amerykańskiej z 1787 roku znalazł się zapis o „osobach zaiportowanych” oraz „osobach zobowiązanych do służby i pracy”. Tak oto niewolnictwo zostało oficjalnie przyjęte (choć nie nazwano go wprost – sprytne!).
Rozwijało się prężnie na rolniczym Południu, zaczynając jednak uwierać polityków reprezentujących Północ. Stopniowo w niektórych stanach niewolnictwa zabraniano na mocy lokalnych przepisów (bohaterka książki Morrison ucieka z niewolniczego Kentucky do Ohio, w którym niewolnictwo było zakazane), na Północy całkowicie go zakazano…
Większość historyków amerykańskich uznaje spór o niewolnictwo za główną przyczynę wybuchu wojny secesyjnej (1861–1865).
Po zniesieniu niewolnictwa w 1865 roku gospodarka w południowych stanach wpadła w tarapaty. Co więcej, cały system wyznawanych przez mieszkańców Południa wartości i tradycji zadrżał w posadach. Oto bowiem ci, którymi pogardzali, których traktowali jak ludzi gorszego sortu, mieli stać się im równi…
XIII poprawka do konstytucji wprowadziła zakaz trzymania ludzi w niewoli, chyba że… byli przestępcami. I proszę! To żaden zbieg okoliczności, że po zakończeniu wojny secesyjnej nastąpił boom więziennictwa. A więźniami stali się w większości… właśnie dopiero co uwolnieni niewolnicy, którzy w ramach kary pracowali ku chwale amerykańskiej gospodarki. Masowo aresztowano ich za byle co, jak chociażby włóczęgostwo. Co gorsza, nastąpiła mitologizacja przestępstw byłych niewolników: że gwałcą, mordują, okradają i robią wszystko, co najgorsze. Za uzasadnione uznano więc lincze, prześladowania, pogromy… Specjalizował się w nich Ku Klux Klan (o którym więcej pisaliśmy tutaj)
Na początku XX wieku prawdziwym hitem stał się film „Narodziny narodu” D.W. Griffitha opowiadający o czasach wojny secesyjnej. Wielkie osiągnięcie artystyczne kina, a jednocześnie obraz do cna rasistowski. Czarni są w nim przedstawieni jako bestie, KKK jako bohaterowie. Tłumy waliły na ten film drzwiami i oknami. Prawdziwy blockbuster, który miał gigantyczny wpływ na postawę społeczeństwa.
Nienawiść do Czarnych narastała. W latach 70. XIX wieku na Południu zaczęto wprowadzać tzw. prawa Jima Crowa (nazwa od pogardliwego przezwiska czarnych niewolników) – oznaczające w praktyce segregację rasową i jeszcze większą izolację Czarnych. Afroamerykanie stali się obywatelami drugiej kategorii. Osobne szkoły, osobne toalety, osobne restauracje, osobne hotele, osobne miejsca w komunikacji miejskiej… – każdy stan określał własne reguły. Trochę pisaliśmy o tym przy okazji recenzji książki i filmu „Służące” tutaj). Podstawę prawną przepisy te zyskały ostatecznie na mocy orzeczenia Sądu Najwyższego (1896), który uznał, że znoszące niewolnictwo i umacniające równość między rasami poprawki do Konstytucji nie zabroniły ich segregacji. Usankcjonował tym samym pokrętną dość zasadę „równi, ale oddzieleni”. Dopiero w 1954 roku Sąd Najwyższy uznał ją za niekonstytucyjną, co zapoczątkowało znoszenie prawa Jima Crowa i proces desegregacji rasowej w USA. Ostatecznie zniesiono je w 1965 roku. Czy potem było lepiej? No nie… Ale to już chyba zostawimy sobie na inną opowieść (bo temat to niewyczerpany).
Dodam tylko, że między 1910 a 1970 rokiem z Południa wyjechało sześć i pół miliona Afroamerykanów…
Niewolnictwo musiało się odbić na życiu Amerykanów, i oczywiście się odbiło. Nie ma ku temu żadnych wątpliwości. Z pewnością można mówić – i Toni Morrison mówi o tym, zarówno w „Umiłowanej”, jak i w innych swoich książkach – o pokoleniowej traumie.
Do poczytania
O innej świetnej książce Toni Morrison – „Jazz” – możecie przeczytać tutaj, a przy okazji dowiedzieć się czegoś więcej o nowojorskim Harlemie w latach 20.